Albania w 18 dni – podsumowanie
Ostatnie osiemnaście dni spędziliśmy podróżując po Albanii. Przyłożyliśmy się mocno do researchu i przygotowaliśmy bardzo, bardzo ambitny plan zwiedzania. Jak to w życiu bywa, nie było nam dane odwiedzić wszystkich zaplanowanych miejsc. Niemal każdego dnia musieliśmy się wykazywać elastycznością i dopasowywać się do warunków pogodowych, drogowych, morskich i górskich. Koniec końców zrealizowaliśmy założenia w 50-60%, ale absolutnie niczego nie żałujemy. Spędziliśmy doskonały czad, poznaliśmy wspaniałych ludzi, odwiedziliśmy spektakularne miejsca. Ale przede wszystkim poznaliśmy Albanię taką jaką ona jest na prawdę. I tak też zamierzamy wam ją opisać na blogu i przedstawić w filmach, które znajdą się na YouTube.
Poniżej znajdziecie zapis naszyć codziennych podsumowań każdego dnia. Były one pisane na gorąco, więc łatwo poznacie jakie odczucia towarzyszyły nam codziennie.
Ten artykuł to „wierzchołek góry lodowej”, bo notatek i pomysłów na artykuły mamy w bród. Tak, że dodajcie stronę do ulubionych i zaglądajcie tu regularnie.
A jeżeli jeszcze nie śledzicie nas w Social Mediach to serdecznie zapraszamy:
YouTube
Facebook
Instagram
TikTok
Albania w 18 dni – podsumowanie w liczbach
- Samochód: 2276km
- Piechtolot: 236km
- Trekking: 21km
- Loty dronem: 65,5km
- Motorówką: 53km
- Promy: 70km
- Kajaki: 3,5km
- Dojazd na/z lotniska: 320km
- Loty samolotami: ~2000km
- Dokarmione bezdomne psy: ~17
- Uratowane żółwie: 4
- Wypadki dronem: 1
- Wyspy odwiedzone wpław: 1
- Odwiedzone strefy kibica: 1
- Zgubienia w górach: 1
- Złapane gumy: 0
Mapy wraz z opisami znajdziesz w artykule: Albania w 18 dni – trasa podróży
Albania w 18 dni – dzień po dniu

Dzień 1
- Pobudka 1:15 w nocy
- Dojazd na lotnisko: 200km
- Lot: ~ 1000km
- Jazda na miejscu: 254km
- Piechtolot: 12km
- Zgubienia w górach: 0
- Złapane gumy: 0
Tego co się dziś wydarzyło nie można podsumować w kilku zdaniach. Powiedzieć, że było cudnie, to jak nic nie powiedzieć. Doświadczenie albańskiej życzliwości i gościnności powala na łopatki i sprawia, że rozmiękczą się serce. Z jednej strony są daleko za nami, są krajem bardzo mocno rozwijającym się. Z drugiej biją nas na głowę wartościami, tolerancja i sercem, jakie potrafią okazać. I w hotelu all inclusive raczej tego nie doświadczycie. Nie mieścimy tych cudnych wspomnień jeszcze w sobie i tak trudno nam uwierzyć, że to czego doświadczyliśmy wydarzyło się zaledwie w jeden dzień.
A to wszystko postaramy się oddać w kolejnych albańskich filmach i artykułach.

Dzień 2
- Pobudka 8:00
- Samochód: 98km
- Piechtolot: 16km
- Zgubienia w górach: 0
- Złapane gumy: 0
Podróżowanie na własną rękę często wymaga od nas elastyczności. Planowaliśmy zacząć naszą eskapadę od albańskich Gór Przeklętych, ale warunki pogodowe spowodowały, że wylądowaliśmy na wybrzeżu. Dziś mieliśmy płynąć na Półwysep Karaburum, ale przez wiatr łódki nie wypływają z portu. Nic to. Szybka zmiana planów i wracamy do Apolonii – parku archeologicznego, którego wczoraj już nie zdążyliśmy zobaczyć. I dobrze, bo widocznie tak miało być. W przewodniku przeczytaliśmy, że zwiedzanie zajmuje godzinę, my spędziliśmy tam pół dnia. Albańskie Pompeje, które dopiero odkryte są zaledwie w 6% działają na wyobraźnię. Znaleźliśmy też świetną widokową miejscówkę na obiad i odwiedziliśmy ruiny zamku w Kaninë. Złapaliśmy już też wakacyjny chill i chłoniemy każde nowe doświadczenie.
Dzień 3
- Pobudka: 6:45
- Samochód: 78km
- Piechtolot: 17km
- Odwiedzone bazy wojskowe: 1
- Zgubienia w górach: 0
- Złapane gumy: 0
Albania ćwiczy naszą elastyczność. Trzeci dzień i trzeci raz zmieniamy plany. Wiatr nie pozwala wypłynąć na morze. Ale nic to. Przecież więcej jest tu do zobaczenia niż czasu, który mamy. Szybka reorganizacja i obieramy kierunek na kolejny park archeologiczny, który znajduje się… na terenie bazy wojskowej. Z małą dozą niepewności, gdyż pamiętam jak podczas pierwszego pobytu wojsko zawracało każdy zbliżający się do półwyspu samochód, podejmujemy wyzwanie… meldujemy się, zostawiamy paszporty, żołnierze sprawdzają samochód i wjeżdżamy na teren bazy, by zobaczyć ruiny starożytnego miasta. Albania się zmienia. Coraz mniej ograniczeń, lepsze drogi, coraz to nowe hotele… na szczęście jedna z naszych ulubionych restauracji się nie zmieniła… no może trochę… odmalowana czeka na nowych gości… powstał też jej drugi oddział. Ale kuchnia nadal taka sama. Obfitość i prawdziwa uczta dla podniebienia! Najedliśmy się do syta my, żebrające dziecko i dwa koty… i jeszcze zostało! Cudowne rozmnożenie 🤷🏻♀️

Dzień 4
- Pobudka: 7:00
- Samochód: 102km
- Łódź motorowa: 43km
- Piechtolot: 11km
Do trzech razy sztuka jak mawiają starożytni górale. W piątek i w sobotę zbyt silny wiatr nie pozwolił na uruchomienie łodzi motorowych i użycie ich celem dostania się na Półwysep Karaburum oraz wyspę Sazan. Dzisiaj pogoda dopisała i w końcu mogliśmy wyruszyć na tę wyczekiwaną wyprawę. Oczywiście nie obyło się bez zmian. Początkowo rejs miał się zacząć w marinie w centrum Wlory, jednak o 1 w nocy dostaliśmy informację, że wyruszyć mamy z portu rybackiego na obrzeżach miasta. Dobrze, że mamy samochód.
Przybywamy trochę przed czasem. Zbiórka miała być o 10:15, jednak o 10:45 nic się nie dzieje. Ot albańskie poczucie czasu. Nie wdając się w szczegóły po 11 udało się wypłynąć.
Na pierwszy ogień poszła wyspa Sazan i port oraz miasto widmo. Historia tego miejsca jest ciekawa. Ale o tym na filmie.
Kolejny przystanek to jaskinia piratów oraz opłynięcie półwyspu Karaburum i plażowanie nad cudowną, turkusową wodą.
Po rejsie opuszczamy Wlorę i ruszamy na południe przez niesamowitą przełęcz Llogara. Obiad na wysokości 1000 metrów nad lustrem Morza Jońskiego to niesamowita sprawa.
Na nocleg wybieramy Himare i docieramy tu około 21. Długi i męczący dzień. Jednak wrażenia pozostaną z nami na zawsze.

Dzień 5
- Pobudka: 6:40
- Samochód: 89km
- Trekking: 12km
- Piechtolot: 8km
- Odwiedzone plaże: 5
- Zgubienia w górach: 0
- Złapane gumy: 0
Ach ten nasz spontan! Zagalopowaliśmy się wczoraj z noclegiem i zarezerwowaliśmy w Himare. Trochę za daleko, więc dziś wracamy na SH8 w stronę północy, bo po drodze kanion, którego nie możemy przecież odpuścić. Michał sceptycznie podchodzi do tego pomysłu, ale jak ja się uprę… 🤷🏻♀️na szczęście już po założeniu butów trekkingowych i pierwszych widokach gęba mu się cieszy i mówi “petaaarrrrdaaaa” 😉 a ja mam tylko w głowie “hmmm… a nie mówiłam… 😏” oczywiście opcja podjazdu na parking i dojście 2 kilometrów do kanionu nie wchodzi w grę. Nie po to wozimy buty trekkingowe, żeby zwiedzały Albanię w bagażniku. Szlak wyjątkowo dobrze oznaczony, jak na albańskie warunki. Uwaga! Są nawet kosze na śmieci!!! Niewiarygodne! Kanion mamy odwiedzony z góry i z dołu. Kilkudziesięciometrowe skały nad nami robią ogromne wrażenie. Już wiemy, że znajdzie się w pierwszej dziesiątce odwiedzonych w Albanii miejsc. Dołóżmy do tego fakt, że kończy się jedną z piękniejszych albańskich plaż. A że temperatura na zewnątrz pińćset stopni w cieniu, to doceniamy ją po stokroć!
W drodze na nocleg odwiedzamy jeszcze kilka innych plaż i zamek, by dojechać idealnie na jeden z piękniejszych zachodów słońca w naszym życiu na plaży w Borsh, gdzie śpimy w cudnym hoteliku. To był dobry dzień!
Dzień 6
- Pobudka: 7:00
- Samochód: 46km
- Trekking: 5km
- Piechtolot: 9km
- Autostop: 2km
- Zgubienia w górach: 0
- Złapane gumy: 0
Kiedy zaczynasz gubić się w czasie i właściwie nie wiesz jaki dziś jest dzień, to znak, że naprawdę masz urlop! Tak było dziś. Spontanicznie zdecydowaliśmy się przedłużyć nasz pobyt w Borsh, bo nocleg mamy naprawdę świetny, przy samej plaży i w dobrej cenie. Właściciele przemili. Choć jakby nie z Albanii. Ciągle coś sprzątają i czyszczą. Z podłogi można jeść. Poza tym już zakolegowaliśmy się z właścicielem restauracji tuż obok, więc uznajemy, że fajnie będzie wpaść do niego i tego wieczoru. Czas przed sezonem ma to do siebie, że z racji mniejszego ruchu możemy sobie swobodnie pogawędzić co w albańskiej trawie piszczy.
No ale wiadomo przecież, że na czterech literach spokojnie nie usiedzimy, więc obieramy kierunek na pobliskie Porto Palermo, gdzie znajduje się zamek Alego Pashy. Ten to też był as, ale o tym poopowiadamy Wam w filmie. Zamek znajduje się przy uroczej zatoczce i kameralnej plaży. Aż się prosi, by tam zostać choć chwilę… Znak zakaz kamperowania i praktycznie same kampery. Ot, Albania! 😉 zestaw do plażowania w bagażniku, kupujemy owoce i uznajemy, że zostaniemy z pół godzinki. Minęła godzinka. I dwie. I trzy. Woda cudna, słońce przyjemnie grzeje. Na plaży pojawiają się kolejni Polacy. Chwila rozmowy i okazuje się, że w Polsce to prawie sąsiadami jesteśmy 😉 Świat jest mniejszy niż możemy sobie wyobrazić. Szybko łapiemy wspólny język i mamy nadzieję na spotkanie w Polsce po powrocie i na pewno zainspirujemy się nawzajem niejednym odwiedzonym miejscem.

Dziś w planach jeszcze stare Qeparo. Zjazd z głównej drogi odrobinę podejrzany. W tle pionowa skała, wąziutka droga i jakby asfaltu trochę brakuje. Obawy o nasze paseratti i doświadczenia z zeszłego roku mówią „no chyba niii”, moja upartość krzyczy „TAK”, więc passerati zostaje na dole a my pomykamy 2,5 kilometra z 250metrowym przewyższeniem. Temperatura tysionc pińćset stopni w cieniu, a Michała wzrok, gdyby mógł zabijać to już czekałabym na kremację. W połowie trasy włączam motywacyjne gadki, a Michał próbuje mnie przekonać, że droga tylko na początku tak źle wyglądała i paserrati da radę. Na szczęście na horyzoncie pojawia się samochód i oferta podwózki. Albańska uczynność udziela się tu wszystkim. Turysta z Nowego Jorku, który jest tu już trzeci raz i kocha Albanię. I mówi nam: „jak szedłem tu kiedyś pierwszy raz, to ktoś też zaoferował mi podwózkę”. Dobro wraca. Tym razem wróciło do nas. Chwila moment i jesteśmy na górze, a ja przeżyłam kolejny dzień. Wioska lata świetności ma już za sobą, ale kamienne domy z wapienia robią wrażenie.
Najlepsze jednak dopiero przed nami. Obiad u Weroniki. Wkraczając do jej zaczarowanego ogrodu wchodzimy jakby do innego świata. Pachnie ziołami. Karty nie ma. Weronika woła nas do kuchni, żebyśmy zobaczyli co dziś ugotowała i coś sobie wybrali. Wiemy, że jeśli to smakuje tak dobrze, jak wygląda, to przed nami prawdziwa uczta. I nie zawiedliśmy się. Wszystko pyszne i do syta. Na talerzu zostaje to, czego nie możemy wcisnąć. I wtedy pojawia się ona… Weronika… która zaczyna obierać resztki ryby i pokazuje, żeby porządnie obrać, bo tu jeszcze trochę zostało. Nie dokończyliście sałatki? No chyba żartujecie! To wszystko bio! Mówi mieszanką albańskiego, angielskiego i włoskiego i zaczyna nas karmić. Nie ma, że nie możesz! Przecież ja tego nie wyrzucę, skoro już ugotowałam! No i taka oto jest Albania. Pełna życzliwych, cudownych, gościnnych ludzi.
Dzień 7
- Pobudka: 8:20
- Samochód: 127km
- Trekking: 4km
- Piechtolot: 9km
- Zgubienia w górach: 0
- Złapane gumy: 0
Wczorajszy wieczór trochę się przeciągnął… całe Borsh zasnęło, Armin zamknął restaurację, obsługa poszła do domu, a my zostaliśmy… rozmawialiśmy o życiu w Albanii… o różnicach między Polską a Albanią… o naszych rodzinach, o naszych planach, o tym co dla nas ważne… także o trudnych sprawach. Zdarzyło się, że zadawałam Arminowi trudne pytania o Albanię, a On cierpliwie tłumaczył. Tego nie przeczytamy w książce albo przewodniku kogoś, kto spędził tu dwa lub trzy tygodnie. Tego dowiadujemy się po godzinach rozmów. Tym sposobem zostajemy w Borsh na kolejną noc. Miał być szybki nocleg w drodze na południe, zrobiło się z tego trzy dni… Rankiem prognozy wskazują zachmurzenie aż do popołudnia, więc szybka zmiana planów. Zamiast plaż będą ciekawe miejscówki w górach. Grażyna wymyśliła sobie, że będzie jutubere i instagramere – to jedziemy robić fajne zdjęcia 😉 Widoki zachwycają, ale żeby dojść do widokowego miejsca konieczny mały trekking.

Nasze passerati i tak wygląda już jak cygański tabor. Brakuje tylko tańczącego pingwina 😉 więc kiecka na dupe, a na nogi buty trekingowe i dawaj! Miejscówka okazuje się prawdziwą petardą 😉 po drodze kaweczki w lokalnych budkach i rozmowy z lokalsami. Tłumaczymy cierpliwie co to znaczy „smile in polish” i dlaczego wydajemy się jako naród niezbyt otwarci. Trzy kawiarnie i trzy podejścia do kapucziny i niestety trzy spalone. Po albańsku potrafię już zamówić trzy kawy i każda z nich okazuje się nie być kapucziną. No cóż 🤷🏻♀️ na koniec zamek w Borsh i lampka wina w restauracji wybudowanej na wodospadzie. Na obiad najlepsze mule w życiu. Oczywiście u Armina. Czego chcieć więcej? Żyjemy życiem!
Dzień 8
- Pobudka: 7:30
- Samochód: 285km
- Piechtolot: 14km
- Pływanie: 560m
- Wyspy odwiedzone wpław: 1
- Zgubienia w górach: 0
- Złapane gumy: 0
Albańczycy mówią, że jak spotkasz żółwia, to będziesz mieć szczęście. I my spotkaliśmy z samego rana. Przechodził przez jezdnię, więc przeniosłam go na pobocze, w bezpieczne dla niego miejsce. Gatunek jest bliski zagrożenia wyginięciem, więc starajcie się dbać, by nie rozjechało je żadne rozpędzone auto. Nie, żebym ja jakoś na brak szczęścia w Albanii narzekała. Zwłaszcza jeśli chodzi o ludzi. Mamy szczęście do spotykania tu naprawdę fajnych ludzi. Meti, z którym mamy kontakt od zeszłego roku. Zna każdą dziurę w Albanii. I tylko podrzuca nam kolejne miejscówki i pyta co potrzebujemy. Armin, u którego jemy z rana śniadanie. I kolejny dzień przed nami.
Przez naszych znajomych poznajemy Tomka, który mieszka w Sarandzie. Chwila rozmowy i już łapiemy wspólne flow. Mówię do Michała – „nasz człowiek”. I kolejny spontan – Tomek proponuje wypad do Grecji, bo Saranda z tłumem turystów średnio atrakcyjna o tej porze roku. No cóż. Brzmi jak plan. Szybko ogarniamy potrzebne formalności związane z przekroczeniem granicy wypożyczonym samochodem i jedziemy do Pargi. Jakbyśmy przenieśli się do Cinque Terre. Piękne, kolorowe kamieniczki na stromym zboczu skały i niezwykle malownicze plaże, a do tego jeszcze górujący nad miasteczkiem zamek. To tygryski lubią najbardziej. Michał mówi, że petarda, a jak Michał mówi, że petarda, to wiedz, że to naprawdę dobra miejscówka. Na nocleg wracamy do Sarandy, ale to chyba nie będzie koniec naszej greckiej przygody… zobaczymy co przyniesie jutro.

Dzień 9
- Pobudka: 8:10
- Samochód: 117km
- Prom: 35km
- Taksówki: 6km
- Piechtolot: 14km
Saranda to zdecydowanie nie nasze klimaty. Jedna noc tam i już mamy dosyć. Korki, hałas, tłoczno i duszno. Gdyby nie nasi znajomi, to pewnie ominęlibyśmy ją szerokim łukiem. No ale jesteśmy. Z rana uciekamy od tłumów na pobliski zamek i ruiny monastyru. Żal się leje z nieba, powietrze stoi, Michał marzy o kąpieli w morzu. Szukając obiadu nie za miliony monet trafiamy do sklepu rybnego, który ma w ofercie przygotowanie wybranych ryb. Wybieram słuszną doradę, bo Michał mówi, że nie jest głodny, więc zakładam, że mnie wesprze w konsumpcji. Wszystko świeże, obłożone lodem, w kuchni praca wre. Czekając na posiłek zapoznaje Amerykankę z polskimi korzeniami, która od 9 lat ma apartament w Sarandzie i oczywiście rozmawiamy z właścicielami. Widać, że wkładają w prowadzenie tego miejsca całe swoje serducho. Odbieramy posiłek i tam poza naszym zamówieniem całą taca muli, sardynki w oliwie i kalmary w oregano. Negocjujemy, bo niezręcznie nam jest przyjąć ten prezent, ale nie ma szans. Już przygotowane. Zastanawiamy się czy aż tak biednie wyglądamy, że trzeba nas dokarmiać… okazuje się, że nawet w naszej nielubianej Sarandzie doświadczamy albańskiej gościnności. Niewiarygodne. Obiadem najedliśmy się w cztery osoby.
I kolejny spontan: płyniemy na Korfu. Znajdujemy nocleg, wsiadamy na prom w greckiej miejscowości Igoumenitsa i lądujemy w innym świecie. To zaledwie 35 kilometrów, a różnice zauważalne są na każdym kroku. Nocne życie kwitnie. Wieczór kończymy w barze z Rosjanką (od dziecka żyjącą w Londynie), dwoma Anglikami i Irlandczykiem. Znowu gadki o wszystkim. Nie liczę już ilu ludzi poznaliśmy w tej podróży. Ale to dobre znajomości. Można. Gdyby to było źle to bóg inaczej stworzyłby ten świat 😉
Dzień 10
- Pobudka: 8:15
- Samochód: 89km
- Piechtolot: 17km
- Prom: 35km
- Zgubienia w górach: 0
- Złapane gumy: 0
Poranek na Korfu po bardzo długim wieczorze pełnym wrażeń i rozmów do późnych (lub wczesnych w sumie godzin). Starujemy w nowy dzień. Na początek śniadanie. Kafenil przy ulicy, przy stolikach obok starsi grecy debatujący nad życiem z papierosem i nad kawą. Jemy śniadanie, pan gratis przynosi wodę, bo mówi, że tu jest Grecja i tu jest bardzo gorąco, więc musimy dużo pić. Kilka słów, wymiana uprzejmości. Po skończonym śniadaniu odnosimy filiżanki i żegnamy się, a pani nam wciska batoniki na później. Mówi, że jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy odnieśli po sobie filiżanki. Wystarczy być po prostu miłym i ludzie od razu życzliwiej reagują. Obieramy kierunek: plaża. Pierwsze trafienie Michała okazuje się strzałem w dziesiątkę. Piaszczysta, cicha, z łagodnym zejściem do wody i pięknymi widokami. Akcja regeneracja.

Kolejna plaża z polecenia bloga podróżniczego i kompletnie nie nasz klimat. Przy ulicy, zgodnie z ekipą stwierdzamy, że szału nie ma, więc zamiast plażowania łapiemy fajnego street fooda z suvlakami. Następny kierunek to okolice lotniska i chyba najbardziej malowniczo położony kościółek na całym Korfu. Nad naszymi głowami startujące i lądujące samoloty, temperatura zdecydowanie za wysoka. Idziemy się schłodzić do pobliskiej restauracji. I tu niespodzianka: płacimy rachunek i okazuje się, że półlitrowe piwo kosztuje 6,50 a mała woda gazowana 6 euro. No moi drodzy, to nie są tanie rzeczy… temperatura na zewnątrz tysionc pińćset… zanim zapakujemy się na prom idziemy się schłodzić do portowej knajpki. Okazuje się, że właścicielka jest Albanką. Zaczynamy rozmowę i przecieramy oczy ze zdumienia po historiach, które od niej słyszymy. Niesamowita kobieta! Maria przynosi ouzo i wiemy, że moglibyśmy rozmawiać z nią godzinami… Ale prom nie poczeka… Kolejny intensywny dzień za nami.
Dzień 11
- Pobudka: 7:10
Samochód: 278km - Motorówka po górskiej rzece: 10km
- Piechtolot: 14km
- Kąpiele pod wodospadem: 1
- Zgubienia w górach: 0
- Złapane gumy: 0
Co to jest za kraj! Nawet Polacy tu spotkani jacyś inni (Wy wiecie, że to z miłością… 😉). W zeszłym roku byliśmy zakochani… w tym zakochanie przeradza się w miłość. Wiemy już, że na pewno tu wrócimy… Pojawia się przywiązanie. To nie będzie przelotny romans, a dojrzały związek… 😉 Dziś kolejne niesamowite doświadczenia. Speed jet po rzece Vjosa. I tu niespodzianka! Albania nie ma jedynie dwóch niebieskich oczu! Ma ich znacznie więcej, tylko mniej popularnych. Jeśli chcecie odpocząć od tłumów, to trzeba szukać ich w mniej uczęszczanych miejscach. Freddy zabiera nas na małe szaleństwo po Vjosie i pokazuje nam taką perełkę. Na rzece Vjosa, z głębin wybija źródło… 50 metrów głębokości, mieni się wszystkimi odcieniami niebieskiego: od granatu aż do turkusu.

Po drodze na piękny wodospad łapie nas mały glód. Na wysokości 1000 m n.p.m odnajdujemy restauracyjkę z małym pensjonatem. Pytamy czy możemy coś zjeść. Pani mówi, że tak, ale menu brak. Na Google translate pokazuje co jest. Zamawiamy sery, sałatę, napoje. I patrzymy jak babcia idzie do ogródka po sałatę, która zaraz ląduje na naszym stole przyprawiona genialną oliwą. Ser też pyszny. Właścicielka przynosi deser, mówiąc że gratis. Właściciel na migi i z pomocą translatora tłumaczy nam jak jest przyrządzony – revani. A za naszymi plecami wspaniały widok na pobliski kanion. Z kanionu już tylko rzut beretem do naszego celu – wspaniałego wodospadu. Takich widoków nie znajdziecie ani w Durres, ani w Sarandzie. Temperatura nadal za wysoka. Jak już ją zaczynam narzekać na gorąco, to wiedz, że jest cieplej niż w piekle. Michał wskakuje do wody i ma morsowanie w upale, bo źródlana woda nie dba o letnie temperatury.
Na noc docieramy do Beratu. Tylko po to, by spotkać się z Naku. Naku prowadzi w Beracie rodzinny pub. Rodzice rozpoznają nas i z daleka już nam machają. W takie miejsca chce się wracać. W międzyczasie poznamy w zeszłym roku Metti podsyła nam kolejne albańskie perełki, które koniecznie powinniśmy odwiedzić w okolicy. 18 dniowy pobyt jest zdecydowanie za krótki… chyba pora szukać kolejnych lotów…
Dzień 12
- Pobudka: 6:50
- Samochód: 217km
- Piechtolot: 9km
- Zgubienia w górach: 1
- Złapane gumy: 0
Dzień kończymy zachodem słońca nad Jeziorem Szkoderskim. Obiecujemy sobie, że w końcu pójdziemy spać o jakiejś normalnej porze, bo śpimy tu zdecydowanie mniej niż zazwyczaj, a emocjami i wrażeniami moglibyśmy spokojnie obdzielić kilka konkretnych wyjazdów. Wczorajszy wieczór skończyliśmy o 3 nad ranem w Beracie rozprawiając z Naku o Albanii i zmianach, które zaszły tu od zeszłego roku. Naku mówi nam, że dużo osób mówi, że wróci, a potem nigdy się nie pojawia. Naprawdę cieszy się, że przyjechaliśmy i my cieszymy się, że możemy się z nim zobaczyć. Jego przemiła rodzina kolejny raz pokazuje nam co to znaczy albańska gościnność. Chciałoby się tu zostać, ale czas nam się kurczy. Już wiemy, że z naszego pierwotnego planu zrobimy może z 50%, ale nic to… jakość, a nie ilość. Wrócimy tu jeszcze nie raz. Relacje są bezcenne. Rozmowy do nocy. Wymiana doświadczeń. Historie z życia. Potem szybki przelot do Durres i kawa z przyjaciółmi z Polski. No cóż. To kara za nieoglądanie naszych filmów 😉 Ale fajnie jest się zobaczyć choć na chwilę!
I kierunek Szkodra, ale po drodze kilka punktów i szybkie zmiany planów. Ale to już standard podczas tego wyjazdu. Tu pada, tam pogoda jak dzwon. No to jedziemy „tam”. Obiad na lagunie Patok. Zamawiam tradycyjne danie dla Michała i proszę o polecenie ryby dla mnie. Kelner mówi, że jedno danie wystarczy dla naszej dwójki. Dwójki? Trójka by się najadła, jak okazuje się później. Restauracja jest w zasadzie na wodzie. Niech mi ktoś powie, że Albania jest droga a przysięgam – wyjdę z siebie i stanę obok. W Polsce nigdy nie zjadłabym obiardu w takim miejscu. Mnie by było nie stać…
Dzień 13
- Pobudka: 7:20
- Samochód: 87km
- Piechtolot: 16km
- Kajaki: 3,5km
- Zgubienia w górach: 0
- Złapane gumy: 0
Poranek nad Jeziorem Szkoderskim w wiosce Shirokë. Mamy cudny hotelik z widokiem na jezioro. Standard mało albański: jest szyba w kabinie prysznicowej, można płacić kartą… ale w standardzie albańska gościnność i zaufanie. Przy wejściu stoi lodówka z napojami. Pełna napojów chodzących i piwa, podane są ceny. Na noc nic nie znika. Lodówka jest otwarta. Przecież wiadomo, że jak coś weźmiesz, to rano zapłacisz. Pani przynosi śniadanie do pokoju. Jeden z lepszych widoków, z jakimi przyszło nam jeść posiłek. Wszystko pyszne. Mam poczucie, że tu jest jakby luksusowo… po śniadaniu odwiedzamy jedną z największych twierdz w Albanii. Robi wrażenie. W tej temperaturze fatamorgana przychodzi szybciej, tylko zamiast oazy można zobaczyć oczyma wyobraźni, jaką potęga była twierdza w latach świetności. Po wizycie na zamku szybki przystanek na jednym z najsłynniejszych mostów w Albanii na rzece Kir.
W drodze powrotnej dzwoni nasz albański przyjaciel Meti i podrzuca mi kolejne inspiracje miejscówek. Co to jest za gość! Gdybyśmy chcieli zobaczyć wszystko, to chyba roku by brakło! Mówi mi, spokojnie, spokojnie, to najwyżej pojedziemy tam następnym razem, jak przyjedziesz… bo to, że przyjedziemy jest już oczywiste. Idziemy do polecanej przez niego restauracji i kolejny posiłek z super widokiem. Mówi mi, żebym mu dała kelnera, rozmawiają chwilę po albańsku i za chwilę wjeżdża na stół rewelacyjna ryba. Nie wiem co lepsze: posiłek czy widok. Znów coś dla duszy i coś dla ciała. W restauracji można wypożyczyć kajak. Nie za miliony monet, więc idziemy spalić posiłek. Jezioro wygląda przepięknie, a niedaleko nas co chwilę perkozy dają nura do wody. Wszystko fajnie, pięknie, ale komary nas gonią. Ileż można odpoczywać… 😉 na nocleg przenosimy się do Szkodry. Ciekawe ile dziś pośpimy, bo do starego miasta zaledwie 5 minut spacerkiem… no nie odpocznie człowiek na tym urlopie! 😉
Dzień 14
- Pobudka: 7:40
- Samochód: 140km
- Piechtolot: 16km
- Kąpiele w rzece: 2
- Kąpiele w jeziorze: 1
- Kąpiele w morzu: 1
- Zgubienia w górach: 0
- Złapane gumy: 0
Szkodra mogłaby być metaforą Albanii. Miasto sprzeczności. Wjeżdżając mijamy slumsy, cygański tabor, pranie suszy się na ulicy, rozbiegane na bosaka romskie dzieci. Centrum to puby urządzone w zachodnioeuropejskim stylu. Miasto żyje, knajpy pełne młodych ludzi. Obok żebrzące osoby, których nie było widać za wiele w innych miejscach. Miasto rowerów. Ruch uliczny też inny niż w pozostałych częściach kraju. Na rondzie nie wiadomo kto ma pierwszeństwo, na dwóch pasach stoją cztery rzędy samochodów. I dostaliśmy pierwszy mandat. Za parkowanie, ale dokładnie trudno powiedzieć za co, bo znaku, że nie można parkować nie było. Nawet miejscowi mówią, że tu nie ogarniesz tego systemu. W międzyczasie kolejna zmiana planów.

Prognoza pokazuje jutro burze w Teth, które miało być naszym następnym celem. Ale spoko: Meti tu wszystkich zna, więc daje namiary na gościa, który Góry Przeklęte zna jak własną kieszeń. Chwila rozmowy i ugadujemy się na dłuższy trekking przy naszym następnym pobycie, dziś odpuszczamy. Kiedy myślimy co robić, chłopak w restauracji w której jemy śniadanie, pokazuje nam inną wioskę między górami. Tam nie będzie nikogo. No to jedziemy. Woda w rzece Kir jest przezroczysta. Wapienne skały odbijają się turkusem, a roślinność zielenią. Jesteśmy jedynymi turystami we wsi, więc stanowimy swego rodzaju atrakcje. W drodze powrotnej zatrzymujemy się przy jaskini i odkrywamy nowy gatunek ssaka: krowa jaskiniowa. Nawet ona nie zamierza wychodzić na zewnątrz w takiej temperaturze. Kolejny przystanek na kąpiel i obiad w barze przy kanionie rzeki Kir. Za obiad z napojami rachunek zawrotne 800 lek, a pan jeszcze nie chce przyjąć napiwku. Co to jest za miejsce!
Ale przed nami kolejna perła: krasowe źródło na Jeziorze Szkoderskim i cudny zachód słońca. Tak trzeba żyć! Powoli, niespiesznie, krowy się pasą, ptaki nurkują, a oprócz nas tylko dwa kampery. Dziś przez jezdnię przechodziły: kury, owce, kozy, psy, krowy, konie, a na końcu świnie. No to mamy chyba komplet inwentarza.
Dzień 15
- Pobudka: 7:50
- Samochód: 77km
- Piechtolot: 14km
- Zgubienia w górach: 0
- Złapane gumy: 0
Wczorajszy wieczór przegadaliśmy z Metim przez telefon. Opowiada historie, poleca kolejne miejscówki. Gdybyśmy chcieli odwiedzić je wszystkie, to chyba roku by brakło. Zanim wyjedziesz, to koniecznie pojedź do Lindy, powiedz, że ja Cię przysłałem. No to jedziemy… Lindy nie ma, ale jest jej córka. Pokazuje nam miejsce, które prowadzą rodzice. Myślałam, że pogadamy może z kwadrans, tymczasem mijają godziny. Jej tata jest artystą, a miejsce które prowadzą nazywa się Legenda. To prawdziwa perła i myślę, że przejdzie do historii jako prawdziwa legenda. Takiego czegoś nie widziałam jeszcze w Albanii.
Camping, restauracja, przytulny hotelik i w każdym szczególe obecny dotyk ręki artysty. Mieliśmy jechać jeszcze na kolejny zamek, ale już wiadomo, że nie pojedziemy. Tam chce się zostać. Każda rzecz ma tam historię do opowiedzenia. Zaczęło się od restauracji. Na ścianach obrazy artysty opowiadają historię zamku Rozafy. Do tego fenomenalna kuchnia. Hotel ma 12 pokoi, a każdy z nich to inny miesiąc roku. Domki w lesie, z których każdy przenosi nas do innego świata – wchodzimy do dżungli: w tym klimacie malowidła i witraże. Nawet jak leżysz na leżaku nad basenem, to nad twoją głową słońce tańczy w szkle witraży wkomponowanych w drewniane parasolki. I do tego jeszcze widok na wzgórze zamkowe. Bajka. Z jednej strony takie miejsca chce się zostawić tylko dla siebie, z drugiej aż żal ich nie pokazywać.
Jeśli podoba Wam się to, co robimy dajcie znać w komentarzach, każda reakcja jest dla nas ważna, a także pomaga nam rozwijać kanał, bo algorytmy niestety nam nie sprzyjają.
Dzień 16
- Pobudka: 7:40
- Samochód: 77km
- Piechtolot: 16km
- Nakarmione bezdomne psy: 11
- Wypadki dronem: 1
- Zgubienia w górach: 0
- Złapane gumy: 0
No nie umiemy w plażowanie! Urlop się powoli kończy, a jeszcze żaden dzień bez ruszania się z plaży nam się nie udał. Rano szybka decyzja, że jedziemy na zamek, na który już wczoraj nie zdążyliśmy i okazuje się, że to była dobra decyzja. Piękne widoki i plener do zdjęć. Na zamku praktycznie nie ma nikogo, widoki zniewalają. Przyćmiony sławą Rozafy, nie wzbudza aż takiego zainteresowania wśród turystów. Potem szybka teleportacja na kąpiel w morzu i poszukiwanie miejsca na obiad.
Niezbyt ufam knajpom w okolicy, bo wszystko zapełnie nowe, więc wybieramy lokalną knajpkę nieco oddaloną od morza. Bierzemy porcję dla jednej osoby na naszą dwójkę, bo w karcie jest podana gramatura – pół kilo. Kelner mówi, że Albańczycy sporo jedzą, więc to porcja dla jednej osoby. Przynosi jeszcze w gratisie przystawkę, a na deser owoce. My i kot jesteśmy najedzeni. Kiedy to, co się nadaje zanosimy bezdomnym psom i widzimy ich walkę o jedzenie już zupełnie mięknie nam rura. Psy do nas nie podchodzą, bo się boją. Tutaj turyści ich nie dokarmiają. W pobliskim markecie kupujemy 20 kg karmy i wracamy je dokarmić. Dzieci ze wsi zatrzymują się i śmieją z nas. Zupełnie nie rozumieją tego co robimy. To jest niestety ciemna strona Albanii. Świata nie zbawimy, ale może choć trochę będzie lepiej. Przed zachodem słońca wpadamy jeszcze na „albańską Saharę”. Cyk foteczki i cyk kolejny dzień za nami.

Dzień 17
- Pobudka: 7:50
- Samochód: 89km
- Piechtolot: 19km
- Odwiedzone strefy kibica: 1
- Zgubienia w górach: 0
- Złapane gumy: 0
Dzień zaczynamy w Sengjin śniadaniem. Pierwsza myśl jest taka, że poczilujemy na plaży. Niestety w mieścinie zaczął się łikendowy ruch. Ulice zalane są samochodami na blachach z Kosowa. Szybko przenosimy się na odkrytą wczoraj plażę w Tale – dużą, szeroką i niezbyt obleganą. Trzy godziny plażowania to nasz rekord podczas tego urlopu . Na plecach czujmy oddech kończącego się wyjazdu, a mamy niedokończone sprawy. Musimy zapłacić mandat za „źle parkowanej” w Szkodrze. Akcja na poczcie poszła sprawniej niż myśleliśmy. No nic. Musimy ruszać na południe.
Zamiast w Tiranie zjeść obiad wracamy nad lagunę Patok, do doskonałej restauracji Brilant. W poniedziałek był węgorz z ryżem. Tym razem stawiamy na mix owoców morza. Sposób przyrządzenia nieco nas zaskoczył. Otóż krewetki, kalmary, ośmiornice i langustynki są podane na zimno. Zaprawione są w ekstraktywnym sosie cytrynowym. Niemal jak meksykańska zupa rybna cevice. Petarda. I ponownie nie za miliony monet. Posileni ruszamy do Tirany, żeby być bliżej lotniska. Ale wybieramy to miejsce nie tylko z tego względu.
Jest 15 czerwca i Albania gra w Euro z Włochami. Ogarniamy na szybko apartmanj i lecimy na plac Skanderbega, gdzie przygotowana jest strefa kibica. Czekamy w długiej kolejce. Udaje się nam dostać do środka, ale nim wybrzmiewa pierwszy gwizdek wiemy, że impreza jest w albańskim stylu. Bez pomyślunku. Wpuszczone jest zbyt wiele osób, nie ma przejść, wyjść bezpieczeństwa. Do tego kibice odpalają pierotechnike. Nie ma czym oddychać. Albania strzela bramkę w pierwszej minucie, co jest wymarzonym scenariuszem. Jednak duchota każe nam opuścić to miejsce. Mecz oglądamy w nieodległej restauracji. Mamy jak oddychać.
Dzień 18
- Pobudka: 8:40
- Samochód: 26km
- Piechtolot: 5km
- Samolot: ~1000km
- Powrót z lotniska: 120km
- Zgubienia w górach: 0
- Złapane gumy: 0
Wszystko co dobre, kiedyś się kończy… i nasz pobyt w Albanii dobiega końca. Śniadanie w stolicy, podczas gdy nasze passerati idzie na „lavash”. W Albanii nie możesz oddać brudnego samochodu. Mycie aut to prawdziwy sport narodowy, jak u nas grillowanie. Myjnia jest miejscem spotkań, tutaj wypijesz kawę i pogadasz z ziomkiem co się dzieje na mieście. Śmieci dookoła raczej nie kolą w oczy, ale brudny samochód już jak najbardziej. Stolica zmienia się tak, jak cała Albania. Nowoczesne apartamentowce powstają jak grzyby po deszczu. Ale pomimo nowych osiedli na próżno szukać dobrej infrastruktury drogowej w okolicy. Asfalt to dobro luksusowe.
Mimo wszystko jakoś lubimy ten bałkański klimat i te ich sprzeczności. Wracamy nasyceni i już wiemy, że szybko zatęsknimy. Za piękna naturą, gościnnością, wspaniałymi zabytkami, ale też przede wszystkim za ludźmi, których tu poznaliśmy. Za tymi godzinami rozmów. Za Metim, Arminen, Naku, ekipa z Sarandy. Za wspaniałym jedzeniem. Nie mówimy jednak żegnaj, a jedynie „mirupafshim”. Wrócimy tu na pewno, przed nami jeszcze tak wiele do odkrycia.

Albania w naszych artykułach:
Albania na naszych filmach:
ALBANIA TOP 10 | NAJLEPSZE atrakcje | Plusy i Minusy 🇦🇱
ALBANIA PÓŁNOCNA 2025 | Theth, Komani, off road | DZIKIE piękno natury 🇦🇱
ALBANIA zimą 2025 | Co zobaczyć? | Gorące źródła, SARANDA i Permet 🇦🇱
Albania północna WYBRZEŻE ADRIATYKU | VLOG 9/9 | #69
Albania | Jezioro SZKODERSKIE | Camping Ljegenda | VLOG 8/9 | #68
Albania | Jezioro SZKODERSKIE i okolice | Vlog 7/9 | #67
ALBANIA | z SARANDY do Beratu | VLOG 6/9 | #66
Albania SARANDA i okolice | Korfu z Sarandy | VLOG 5/9 | #65
Albania SARANDA i okolice | Atrakcje, jedzenie, ceny | VLOG 4/9 | #64
Albania | PLAŻE, zamki i górskie mosty | Borsh, Porto Palermo, Qeparo | VLOG 3/9 | #63
Albania RIWIERA | Gjipe, Dhermi, Jale i Himare | VLOG 2/9 | #62
Albania Wlora i okolice | CO ZOBACZYĆ | VLOG 1/9 | #61
Albania JAKA jest | BEZ cenzury | #60
Albania TOP 10 | #59
Albania CENY 2024 | TANIO czy drogo? | #58
#27 Albania – jak ZGUBILIŚMY się w górach. Vlog 1/3
#28 Albania – Berat, rafting, TANIA Albania. Vlog 2/3
#29 Albania – Pięknie i TANIO! Warto pojechać! Vlog 3/3
#31 ALBANIA – TOP 5 | Te miejsca MUSISZ odwiedzić!
Niesamowite musieliście mieć przeżycia cudna wyprawa.
Ps. Genialne zdjęcia!
Tak, to był piękny wyjazd. Mamy mnóstwo rzeczy do opisania na bloga i filmików do poskładania, ale z takimi wspomnieniami to będzie przyjemność!
Dziękuję za świetne treści o Albanii! Tydzień temu przyjechaliśmy na Bałkany, wracamy do znanych miejsc i eksplorujemy nowe z czwórką dzieci w przedziale 17-3 lata.. Dziś dojechaliśmy do Albanii. Uśmialiśmy się do łez czytając wpis o jeździe samochodem po albańskich drogach, wśród wariatów kierowców! Wszystko, co opisane to prawda, czasem to zabawne , a czasem straszne, w istocie wszyscy Albańczycy relatywnie traktują wszelkie przepisy i może rzeczywiście w tym szaleństwie metoda. Dzięki temu wariactwu trzeba jeździć hiperostrożnie, a jeśli wszyscy ( prawie wszyscy) to mają w głowie, to jest być może właśnie tak niewiele wypadków.
Dokładnie tak! Tym sposobem, wypadków prawie nie ma 😉 Udanego pobytu, doświadczajcie i chłońcie Albanię i jej piękne miejsca! Pozdrawiamy!
Czytając to podsumowanie myslę, że musieliście spędzić super czas
O tak! To były jedne z najfajniejszych naszych wakacji! 🙂